Shamo – azjatycka kuchnia po rewolucjach
Nowy szef kuchni, nowe menu, nowa energia – sprawdzamy, co dzieje się w Shamo i czy zjecie tu dobre, azjatyckie jedzenie.
Gdy pytamy was o dobrą azjatycką restaurację w Łodzi, Shamo ma pewne miejsce na tej liście. Niedawno mieli nieco gorszy czas, ale wracają z tarczą. Lokal na OFF Piotrkowskiej ma nowych kucharzy z Tajlandii (wcześniej pracowali między innymi we Wrocławiu i Paryżu), odświeżone menu i chętną do działania ekipę. Zobaczmy, jak im poszła rewolucja.
Lubię wystrój tego lokalu –od wejścia informuje nas, że zaczynamy przygodę z kuchnią azjatycką, ale ma w sobie coś nowoczesnego i nieoczywistego. Mocnym elementem są bez wątpienia neony i mural z kogutem – przy kolorowych neonach odbywają się nawet ślubne sesje fotograficzne! Ale o wystroju już było, dziś skupiamy się na kuchni. Choć dania tajskie mają swoją mocną reprezentację, karta sięga znacznie dalej. Jeśli nie możecie się zdecydować, czy macie ochotę na kuchnię Wietnamu, Chin, Japonii czy Korei, w Shamo znajdziecie klasyki z każdego z tych krajów.
Kartę otwierają smażone rollsy, podsuszana wieprzowina i bardzo tu popularne kalmary z sosem tamaryndowym (32 zł), ale my lecimy prosto do nowości, jaką jest tatar inspirowany koreańskim bibimbabem (46 zł). Ależ nam to smakowało! Jeśli szukacie tatara w nieoczywistej prezentacji, to jest opcja dla was. Danie zaskakuje zarówno mocnym, dość słodkim przyprawieniem mięsa, jak i dodatkami, takimi jak ryż, kimchi i wakame.
Z Korei przenosimy się do Indonezji – na pewno znacie satay’e, czyli szaszłyki z marynowanymi kawałkami mięsa opiekanymi na grillu. W Shamo nietypowo zjecie wersję z wątróbką przekładaną papryczkami padron, z wyczuwalną nutą hoisin (42 zł). Wątróbka nie przebije tatara, ale mnie smakowała, na jej plus na pewno przemawia podkręcająca smak glazura i orzechowy sos, na którym są podane szaszłyki.
Uwielbiam zupy przez cały rok, ale w szczególności rezerwuję dla nich zimę. Dla zup z Azji mam specjalne miejsce w serduszku, dlatego cieszy mnie, że tu do wyboru mam ich aż sześć (w cenach od 32 do 52 zł. Wietnamska, aromatyczna pho, tajskie zupy z mlekiem kokosowym, buliony z pierożkami, kaczką i boczkiem – każda charakterna, wyrazista i umamiczna. Do naszej miski trafił zaś mariaż kuchni japońskiej i tajskiej, czyli tom yum udon, bogato wypełniony owocami morza. Na stówę wrócę na to danie – jest tak obfite w jędrny makaron, kalmary, mule i krewetki, że określenie danie wręcz lepiej pasuje, niż nazwanie go zupą.
Mam zaufanie do Tajów na kuchni – ich kuchnia może jest klasyczna bez miejsca na eksperymenty, ale za to powtarzalna. Często śmieję się z „recenzentów”, którzy pouczają Tajów, że byli w Tajlandii i dania smakowały inaczej. Napiszę odwrotnie – byłam w Tajlandii i właśnie tak najczęściej smakował pad thai. Oczywiście każde ręce przyrządzą go we własnej wersji, ale przewodzi wiodący profil smakowy, w którym słodkie, słone i kwaśne smaki sosu rybnego, pasty z tamaryndowca i limonki w punkt się równoważą. Chcecie zaostrzyć? Użyjcie sosu lub płatków chilli. Z resztą ta reguła obowiązuje też przy wielu innych daniach w Shamo – powiedzcie obsłudze, jaki jest wasz oczekiwany poziom ostrości, tak, aby danie pasowało do waszych upodobań.
Dużo mamy jeszcze do spróbowania: dania z woka, udony, curry w trzech kolorach (w opcjach z tofu, krewetkami, kurczakiem, wołowiną czy kaczką), polędwicę wołową czy bułeczki bao (ceny od 42 do 68 zł). My zakończyłyśmy degustację kaczką szefa kuchni. Przywodzi mi na myśl kaczkę po pekińsku – najpierw jest marynowana i przygotowywana kilka godzin w specjalnym piecu (dostępna głównie w weekendy). Można zamówić ją w dwóch wersjach: połowę kaczki lub danie dla dwóch osób z przystawką (obydwu towarzyszą sosy, warzywne dodatki i placuszki, w które można zawinąć mięso). Jeśli jesteście fanami różowego mięsa, przygotujcie się na inną wersję. Tutejsza kaczka jest smaczna, ale nie tak soczysta (w piecu następuje proces jej wysuszenia).
Shamo z uwagi na przestronność Sali jest dobrym miejscem na wyjście również z większą grupą znajomych. W trakcie dnia wypełnia się ona w porze lunchu – za przystawkę i danie główne zapłacicie tu 39 zł (dobra opcja, by przetestować kuchnię lub wpaść na niezobowiązujący posiłek). Jak na restaurację azjatycką Shamo ma naprawdę dobrze zatowarowany bar i fajną kartę cocktaili i mocktaili (mój faworyt – nie za słodki, orzeźwiający Ananas Rum). No i obowiązkowo jest dająca kopa wietnamska kawa ze słodkim mlekiem skondensowanym, która spokojnie może wystarczyć za deser.
A jeśli o nich mowa, macie w menu do wyboru mango sticky rice, sernik i domowe lody matcha lub kokos.