YEMY R.I.P.
Nie wiem, czy to kwestia piątku czy też pogody, ale zebrało mi się na wspomnienia. Czy pamiętacie bary kanapkowe Yemy? Ach, co to były za czasy, kiedy na gorącą kanapkę czekało się ponad pół godziny.
Moje pierwsze wspomnienie związane z Yemami: jest rok chyba 1998, piątek wieczór, a przyjaciółka rzuca enigmatyczne hasło „jedziemy na jema”. Nie miałam bladego pojęcia, na co jedziemy, a potem kazano mi się ustawić w gigantycznej kolejce w podcieniach przy Piotrkowskiej 94. Było zimno, wiało jak cholera, czas oczekiwania wynosił pewnie z 30 minut, ale na końcu dostawało się nagrodę gorącą saszetkę z dodatkami.
Z tymi ostatnimi wiąże się też moje drugie wspomnienie. Chleb żytni, pszenny czy z ziołami? Szynka, salami czy bekon? Groszek czy kukurydza? Papryka czy pomidor? Uff, to nie było miejsce dla osób cierpiących na abulię. Bez względu na to warto było cierpliwie odpowiadać dla dużej ilości gyrosa, który ledwo mieścił się w pieczywie, prażonej cebulki, trzech sosów do wyboru i tylu samo past.
Ach, to były złote czasy dla Yemy. Ale konkurencja nie spała – na każdym rogu zaczęły pojawiać się bary z kanapkami, a właściwie z „jemami”, gdyż słowo to stało się synonimem gorącej saszetki z dodatkami. Moim zdaniem bary Yemy mogły stać się popularną siecią w całej Polsce. Niestety oryginał zaczął tracić na jakości. Dodatków było coraz mniej, często też wątpliwej jakości i świeżości, a o ciągnącej się przez Piotrkowską kolejce właściciele mogli już tylko pomarzyć.
Jakiś czas temu zamiast charakterystycznego, pomarańczowo-niebieskiego logo pojawił się szyld Yemy kebab. Podobno w okienku serwowano również falafele, ale to już czasy, kiedy bar omijałam szerokim łukiem. Bez względu na to ogarnął mnie smutek, gdy zobaczyłam zamknięte na cztery spusty rolety przy Piotrkowskiej 94. W końcu ileż to razy Yemy ratowało życie podczas wieczornych wypraw, kiedy przeznaczone na jedzenie pieniądze zostały wydane na piwo?