Zamyka się Bar „Anna”
W sobotę, 30 maja zamyka się Bar „Anna”, niegdyś Beza. Przychodziłem tam jeszcze jako dzieciak z rodzicami – napisał na Facebooku łódzki muzyk, Grzegorz Fajngold. Ja dołączam swoje osobiste epitafium dla tego kultowego miejsca.
W trakcie kwarantanny rozpoczęłyśmy cykl kronik wirusowych, w których każda z nas wspominała gastronomiczną Łódź sprzed lat. Swoje teksty napisały Iza i Daria, a ja jakoś nie mogłam się zebrać do wspominek. Dzisiejsze jednak przyszłe mi bardzo naturalnie. Dowiedziałam się bowiem, że jutro zamyka się Bar „Anna” działający od końca lat 80. przy Tuwima 1/3.
Nie będę udawała, że serce pękło mi z rozpaczy i smutku, bo nie byłam w tym miejscu tak dawno, że nie czuję już silnego przywiązania i nie mam poczucia straty. Mimo to wieść o zamknięciu wywołała we mnie przypływ ckliwego sentymentalizmu, który wymaga grafomańskiego wyładowania. Bo próg tego miejsca po raz pierwszy przekroczyłam ponad dwie dekady temu i spędzałam w nim regularnie popołudnia i wieczory przez kilka kolejnych lat. Dlatego mój odcinek kronik wirusowych poświęcę na pamiętniczkowe wspomnienia o Barze „Anna” (i przyległościach).
1 września 1997 roku, tuż po rozpoczęciu nauki w IV LO, ruszyłam na Piotrkowską spotkać się ze znajomymi. Siedzieliśmy w pasażu Rubinsteina na murku przy Quadlino i raczyliśmy się wątpliwej pijalności napojem winopodobnym o smaku brzoskwini zakupionym w sklepie monopolowym działającym obok Bagietki, w którym ekspedienci zawsze prosili o dowód osobisty. Dlatego dobrze było mieć pełnoletnich znajomych. Na przykład Dorosłą Monikę – siostrę mojej przyjaciółki, która troskliwie dbała żebyśmy nigdy nie musiały prosić obcych ludzi żeby kupili nam tanie wino i która była dla mnie wielkim autorytetem (nie tylko dlatego, że mogła legalnie kupować alkohol, ale głównie).
Upojne popołudnie na pasku popsuł nam deszcz. Schowaliśmy się na klatce schodowej prowadzącej do zamkniętej o tej porze Jamy Madejowej. Siedziałam na schodach, rozcinając scyzorykiem rajstopy i odrywając guziki białej koszuli, żeby zepsuć chociaż trochę galowy strój dobrej uczennicy, którego wstydziłam się przed znajomymi, gdyż byłam najgorszą kliszą grzecznej dziewczynki, której wydaje się, że jest anarchopunkówą. Nosiłam agrafki w uszach, przykrótkie kraciaki i kultową kostkę obszytą naszywkami z symbolami, których znaczenie nie było dla mnie do końca jasne. Poświęcałam dużo czasu i żelu żeby moje włosy wyglądały jakbym nie myła ich od miesięcy, rzucałam pomidorami w McDonalda, w którym później przed lekcjami kupowałam moje ukochane ciastko z jabłkami, z bólem i niezrozumieniem słuchałam Homomilitii i Jude oraz chodziłam na koncerty na Węglowej i na Wunder Wave, jeśli rodzice akurat pozwolili na późniejszy powrót do domu. Generalnie chociaż podzielałam te wszystkie wywrotowe ideały, to egzekucja związanego z nimi lajfstajlu przychodziła mi z trudem. No wiecie… dojrzewałam.
Ale wróćmy na tę klatkę schodową, na którą nagle wpadła wspomniana wcześniej czule Dorosła Monika. Odciągnęła mnie i moją przyjaciółkę na stronę i karcącym tonem oznajmiła, że nie będziemy tak siedzieć na schodach jak jakieś brudasy i że ona zabierze nas w super miejsce. I to nie byle jakie. Nie do jakiegoś pubu, które były jedynymi miejscami z alkoholem czynnymi w ciągu dnia, a którymi głęboko gardziłyśmy jako symbolami kapitalizmu, tylko do super niemodnego baru z tanim browarem, o którym nikt nie wie i do którego żaden szanujący się nastolatek z takiej powiedzmy „czwórki” nigdy by nie poszedł. Ekhm, ekhm…
W strugach deszczu pobiegłyśmy Piotrkowską, mijając Irish Pub i Siódemki, w kierunku Tuwima. Monika zatrzymała nas przed witryną z wyklejonym żółtymi, szablonowymi literami napisem BAR „U ANNY”. Obowiązkowo w cudzysłowie. Filmowym gestem otworzyła przed nami drzwi i wpuściła nas do środka. Prosto w gęstą chmurę nikotynowego dymu z tanich papierosów, która szczelnie wypełniała przedsionek baru stanowiący jednocześnie palarnię. Moja pierwsza myśl była naturalnie taka, że w życiu nie wytłumaczę rodzicom, dlaczego śmierdzę fajami. Ale troska ta nie zajmowała mnie zbyt długo, bo kiedy wynurzyłam się po drugiej stronie siwej zasłony dymnej, moim oczom ukazało się miejsce, w którym z marszu się zakochałam.
Było takie zwyczajne, przyjazne i swojskie! Żadnego „alternatywnego” wystroju, rozlatujących się mebli spod śmietnika i krzeseł ze skrzynek od piwa jak w klubach, do których zwykłam wtedy chadzać. Ściany obłożone jakąś dziwną, dekoracyjną kamionką (nie mam pojęcia, co to jest), a wzdłuż nich chybotliwe blaty. Na sali kilka wysokich, okrągłych stolików i kilka mniejszych, przy których siedzenie było prawdziwym luksusem, bo miały krzesła z oparciem i ryzyko wybicia sobie zębów podczas pijackiego upadku było zdecydowanie niższe, aniżeli z wysokich hokerów stojących przy pozostałych.
Przy stolikach załogi stałych bywalców, ze znudzeniem pociągających długie łyki piwa z kufli i ściągających piwną pianę z wąsów tym charakterystycznym obliźnięciem wykonywanym nie tyle językiem, co dolną wargą. Kiedy weszłyśmy tylko na chwilę oderwali się od swoich kufli i rozmów żeby zerknąć w naszym kierunku, po czym natychmiast wrócili do swoich zajęć. Chociaż nasz widok mógł budzić zdziwienie, to wszyscy zwyczajnie mieli nas w dupie.
Bo byli tu po to, co i my odnalazłyśmy w Barze „u Anny” – chwilę wytchnienia i oderwania od rzeczywistości i trudów codzienności. Ich trudy były oczywiście zupełnie innego kalibru, niż nasze, ale dla nikogo nie miało to znaczenia. Oni cieszyli się, że są po pracy i mają jeszcze godzinę w miłym towarzystwie zanim będą musieli wrócić do domu i stawić czoła zobowiązaniom dorosłego życia rodzinnego. My cieszyłyśmy się, że jesteśmy po szkole i mamy jeszcze godzinę w miłym towarzystwie zanim będziemy musiały iść do Dady i stawić czoła zobowiązaniom nastoletniego życia towarzyskiego – licytowaniu się na bardziej alternatywny wygląd i znajomość bardziej niszowych zespołów.
Za ladą Baru „u Anny” stała majestatyczna pani Anna z tlenioną trwałą i w poliestrowym fartuchu. Kobieta ciesząca się ewidentnym posłuchem u klienteli, która odnosiła się do niej z należytym szacunkiem na każdym stadium upojenia alkoholowego. Wzbudzało to w nas poczucie bezpieczeństwa większe niż w lokalu z rosłymi bramkarzami – jakbyśmy piły tam pod czujnym okiem wyrozumiałej i troskliwej mamy.
W kranie na barze Perła (nie ta co teraz, tylko taka Perła z ’97, która później zniknęła na wiele lat), a spod lady czasem jakaś skrzynka Kasztelańskiego (też jeszcze nie Kasztelana) ściągnięta z Kujawko-Pomorskiego. I ta Perła kosztowała dokładnie 1,70 zł za pół litra. A ja na weekendowe wypady do miasta dostawałam 20 zł kieszonkowego i byłam w tym przybytku prawdziwym krezusem, nawet po odliczeniu obowiązkowej kwoty na sajgonki z ryżem, surówką i sosem słodko-kwaśnym jedzone w Chinatown zawsze w drodze z miasta do domu. Z wielką przyjemnością stawiałam zatem piwa stałym bywalcom Baru „u Anny”, którzy, jak „wujek” Andrzej opowiadali mi na papierosie bajki o tym, że znają mnie od dziecka, bo trenowali boks z moim ojcem (który rzecz jasna obok ringu bokserskiego nawet nie stał) albo jak „wujek” Grzegorz prosili o rady, jak rozmawiać z nastoletnią córką.
W Barze „u Anny”, a później „Anna” spędziłam setki godzin przez kolejne lata, zostawiając w jego kasie najpierw kieszonkowe, a później pierwsze pensje. Mam z tym miejscem same dobre wspomnienia, co pewnie jest przywilejem wspomnień z gówniarskiej młodości. Początkowo bar był jedynym punktem weekendowych wypadów do miasta (musiałam być w domu o 23.00, więc wystarczyło), a z czasem stał się miejscem na biforek przed wizytą w Forum Fabricum (nieodżałowanym przeze mnie, bezdyskusyjnie najlepszym klubem w historii Łodzi). Z misjonarskim zapałem przekonywałam do tego miejsca kolejnych znajomych i długo sądziłam, że prawdziwych przyjaciół poznaje się nie tyle w biedzie, co po miłości do Baru „Anna”. Bo jakkolwiek tandetnie to nie zabrzmi, obok wspomnianego wyżej Forum Fabricum, było to moje miejsce na weekendowej mapie Łodzi i w żadnym innym nie czułam się tak dobrze.
Nie pamiętam, kiedy byłam tam ostatni raz. Pamiętam za to, że kilka miesięcy temu zatrzymałam się przy Barze „Anna” późnym wieczorem, bo spotkałam znajomego, który na miękkich nogach wychodził z niego na papierosa, a który w przeciwieństwie do mnie pozostał „Annie” wierny do końca. Wiedziałam, że nie wejdę z nim do środka, bo to już nie miejsce dla mnie, gdyż jestem stara i wygodna i nie piję na stojąco. Ale zajrzałam przez witrynę, zobaczyłam nowych „stałych bywalców” i nowych „pierwszoklasistów” i pomyślałam, że to fajnie, że pewne rzeczy są takie nieśmiertelne.
A dzisiaj okazało się, że nie są. Bar „Anna” się zamyka. I chociaż nie wiem czemu się zamyka i uważam, że jest to dla Łodzi duża strata, to mam poczucie, że przynajmniej odchodzi na własnych warunkach. Bo ten lokal nigdy nie szedł na kompromisy. Nie zmieniał się wraz z trendami, nie próbował na siłę być modny, a mimo to zawsze był pełen ludzi, dla których był ważny. Jak dla mnie i pewnie dla wielu z was.
Ja raczej nie ruszę się z kanapy, bo jestem leniwą bułą, ale wy możecie pożegnać Bar „Anna” w sobotę piwkiem i pląsami w rytm punkrockowych i discowych nut DJ Fagota, który zagra tam o 20.00. Na dowidzenia.
Agata