Gastro łódź – kroniki wirusowe. Część II
Po opowieściach Izy z lat 80., czas na moje wspominki. Rocznik ’94 zabierze was w kulinarną podróż na sam początek XXI wieku, kiedy w Łodzi rodziła się kultura centrów handlowych, a w dziecięcym życiu największym rarytasem były nuggetsy z McDonalda oraz lodowe spaghetti.
Drugą część kronik wirusowych ma dla was najmłodsza z jemywłodziowego składu. Zgarnijcie zatem swoje ulubione chipsy oraz żelki, włóżcie do walkmana ulubioną kasetę i przygotujcie się na wspomnienia pełne fastfoodowych odkryć, teorii spiskowych i chwytów marketingowych. Moja podróż zaczyna się w lokalu, który królował jako główny obiekt westchnień małych konsumentów – McDonaldzie. Lokal na Piotrkowskiej, ten przy Hortexie, miał ogromny plac zabaw na piętrze, a do tego gablotkę wypełnioną zabawkami z ulubionych filmów: który dzieciak by się na to nie skusił? Nuggetsy i frytki były oczywiście okazjonalnym przysmakiem, uskutecznianym przy okazji zakończenia roku lub urodzin, podobnie jak rurki z kremem z obrotowej gabloty w kawiarni Hortex. Pamiętam ich witryny z robo-zwierzątkami, do których biegłam jak szalona z nadzieją, że ekspozycja została zmieniona. Tamtejsze misie, zające i inne leśne stworzenia odziane w tematyczne ubranka wspominam jako najlepszą rzecz na całej ulicy Piotrkowskiej – oczywiście od razu po pizzy w In Centro. Charakterystyczny, ziołowy smak ich pomidorowego sosu zapamiętam na zawsze!
Podstawówka to czas, w którym wszyscy szaleli na punkcie zbierania tazzosów – krążków z pokemonami, które skrywały się w paczkach z chipsami. Na urodzinowe imprezy kolegów i koleżanek z klasy chodziliśmy do Pizza Hut, która wtedy znajdowała się w budynku w pasażu Rubinsteina. Teraz rudera, kiedyś lokal ten spełniał marzenia o stworzeniu własnego krążka pizzy i napiciu się kieliszka musującego Piccolo – i to były imprezki! Jednak największym hitem były klasowe wyjścia do kina, które zazwyczaj kończyły się słodkościami w kawiarni na piętrze Galerii Łódzkiej. Tamtejsze lody spaghetti, wyciśnięte przez maszynkę na wzór popularnego włoskiego dania, podawane były z różnymi sosami i posypkami – a mnie wydawało się, że mariaż deseru z obiadem to szczyty gastronomicznych możliwości! Równie duży zachwyt wywoływały jedynie smażone banany w cieście w Złotej Kaczce przy ul. Rąbieńskiej, do której czasem chodziłam z rodzicami.
Gimnazjum przyniosło pragnienia osiedlowych kawiarni – ale często jedynymi lokalami pozwalającymi na spotkania pozaszkolne były wspomniane wcześniej fastfoody lub parkowe ławki. Gdybym wtedy mogła przewidzieć popularność miejsc typu Caffe przy Ulicy! Moim celem na weekendowe wyjścia z przyjaciółkami była restauracja WOOK w Silver Screen (kaczka na chrupko! darmowe chipsy krewetkowe!), Sphinx z talerzem pełnym shoarmy oraz Da Grasso ze swoimi wielkimi pizzami i nieśmiertelnymi sosami. Wraz z pójściem do liceum ewoluował też mój gust kulinarny – fastfood wymieniłam na naleśniki w Manekinie (oczywiście po odczekaniu w kolejce), a soczki w kartonikach na pierwsze kawowe eksperymenty w Cafe Verte. Wtedy odkryłam też smak sajgonek i smażonego makaronu sojowego w chińskich budkach przy Piotrkowskiej 138/140 oraz usłyszałam teorię o surówce pełnej bakterii (z racji tego, że była jedyną nieprzetworzoną termicznie rzeczą na talerzu). Skutecznie odebrało mi to apetyt na wiele lat! O OFFie nie było wtedy jeszcze mowy, w budynku Spalonych Słońcem mieściła się wielka Biedronka, a cały teren opanowali okoliczni amatorzy napojów wyskokowych. To były też czasy hucznie obchodzonych osiemnastek, a w weekendowych kalendarzach królowały wypady do Broadway’a, Elektrowni w Manufakturze i Czekolady. Doskonale pamiętam też Green Way, w którym w dniu matury z angielskiego jadłyśmy z koleżankami kotlety z soczewicy w nadziei, że wywindują nasze intelektualne możliwości.
Tak zaczynałam najdłuższe wakacje życia i z nadzieją wchodziłam w nowy etap życia – czasy studenckie. 8 lat temu łódzka gastronomia na bieżąco zyskiwała nowe lokale, a jaz zapartym tchem obserwowałam pojawianie się nowych kulinarnych trendów. Zachwycały mnie burgery, frytki z batatów, szejki i kolorowe cupcakes, jadłam z „fikuśnych” talerzy, piłam świeżo wyciskane soki i spróbowałam pierwszego sushi. Budzące się do życia gastro było zawsze powodem do radości, a wyszukiwanie nowych knajp najlepszym sposobem na weekend. Z perspektywy czasu z uśmiechem stwierdzam, że w tej kwestii niewiele się zmieniło <3
Czy mamy tu milenialsów gotowych na wspomnienia? Piszcie, gdzie chodziliście na klasowe osiemnastki, gdzie świętowaliście szkolne piąteczki i gdzie urządzaliście wagary!
Daria